4 grudnia 2011

Deaf chords, dead ends

Czuję obrzydzenie do tych ścian i samej siebie, są zimne i blade,
zmęczony wzrok wbijam w monitor, śledzę jakieś pół twory i śmieszne anegdotki
mające niewiele wspólnego z autentyzmem. Ciemne kakaowe kostki nie smakują jak powinny.
To wczorajszy wieczór odbija się echem. Został w niedopitych drinkach, w naszych parujących krwiobiegach i w moich oczach, stęsknionych za twym widokiem. 
Tak nieśmiało o tym mówię, jak zawsze, gdy mowa o czymś istotnym, trochę łaskoczą mnie łzy pod powiekami. Czuję kumulujące się we mnie rozczarowanie i bezradność. Trafiło w aortę. 

Nie wiem gdzie szukać już wskazówek. Jednego dnia czytam Cię jak otwartą księgę, zaś jutro już mogę wertować Twoje słowa i wyjść z niczym. Oh, tak często zostaję z niczym. 
299 - dzisiaj mogłaby przyjść trzy setna ale nie obdarujesz mnie chyba tą przyjemnością. 
Milczeniem skręcasz kark. Mimo wszystko czekam. 
Jest dzisiaj tyle kwestii, które doprowadzają mnie do wewnętrznego rozpadu. Potrzebuje zatrzymania, nutki harmonii i spokoju ducha, chociaż przez moment. Pragnę czegoś co da mi spokojny sen i uśmiechnięty poranek, czegoś, dzięki czemu jedynki z matematyki przestaną być powodem arytmii serca, co w małym stopniu zbliży mnie do obrazka życia, którego chciałabym być uczestnikiem a nie tylko obserwatorem.
rozpierdalamniewręcz.